wtorek, 21 maja 2013

They say it's all a lie.

13 lipca 1969 r.
Camille, jak na dobrą przyjaciółkę przystało, postanowiła pomóc mi w szukaniu lokum w przystępnej cenie. Z początku próbowała przekonać mnie do mieszkania z zespołową rodzinką, lecz ze względu na niechęć ze strony co poniektórych panów wolałam odmówić. Nie zmienia to jednak faktu, że często tam bywam. Relacje z brunetką były niemal jak za dawnych lat. Śmiałyśmy się razem, wychodziłyśmy na spacery z Fabianem, robiłyśmy zakupy...Chłopacy niestety nie byli tak pozytywnie nastawieni. Byli zimni w stosunku do mnie, unikali mnie. Nie mam pojęcia czym to było spowodowane. Czyżbym znów była czemuś winna? 
***
Po półtorej tygodniu poszukiwań udało mi się zdobyć małe, aczkolwiek przytulne mieszkanko. Rozpakowywałam moje bagaże, które można było zliczyć na palcach jednej ręki. W pomieszczeniu rozbrzmiał charakterystyczny dźwięk. Zrzuciłam z kolan małe pudło i podbiegłam do telefonu.
- Halo? - zapytałam pierwsza i oczekiwałam odpowiedzi.
- Shayen, moja mała? - kiedy usłyszałam ten znajomy głos wytrzeszczyłam oczy z wrażenia. 
- T-tato? Skąd masz mój numer? - odpowiedziałam drżącym tonem głosu. 
- To nie jest ważne, skarbie, muszę poważnie z tobą porozmawiać. Spotkać się. Jak ty w ogóle sobie radzisz dziecko? Dlaczego uciekłaś? - każde wypowiedziane przez niego słowo odbijało się echem w mojej głowie. Pozorna troska w jego głosie doprowadzała do szału.
- K-kiedy? Teraz nie możesz? - odrzekłam pretensjonalnie. 
- To nie jest rozmowa na telefon. Podaj mi swój adres...
- Nie - przerwałam mu - będę czekać na Ciebie przy Tower Bridge po czwartej. Liczę na to, że się pojawisz - zgodził się, a ja rzuciłam słuchawką. Wplotłam drobne palce we włosy. Wszystkie wspomnienia wróciły...te z czasów, kiedy byliśmy jeszcze szczęśliwą rodziną. Kiedy wszystko było prostsze. 
***
Nad miastem zgromadziły się ciemne chmury zwiastujące opady deszczu. Wiatr targał moje brązowe włosy, a ojciec rzucił mi krótkie spojrzenie. Nic się nie zmienił. Jest może odrobinę bardziej zmęczony, a jego twarz zdobi niewiele większa ilość zmarszczek. 
- Ann, twoja matka - burknął niewyraźnie pod nosem.
- Co z nią? - zapytałam obojętnym tonem bawiąc się złotą bransoletką. 
- Wzięła rozwód z Anthonym. Po jakimś czasie poślubiła Micka...
- Nie interesują mnie jej podboje miłosne - przerwałam. Zmarszczył brwi w ten charakterystyczny dla siebie sposób. 
- Zmarła trzy miesiące temu. Od tamtego czasu Cię poszukiwałem - zachłysnęłam się powietrzem i zmierzyłam mojego rodziciela wzrokiem. Jego nietęga mina utwierdziła mnie w fakcie, iż jest to prawda. Osunęłam się na marmurową poręcz mostu. Miałam sprzeczne uczucia. Z jednej strony, ta kobieta już dawno przestała pełnić funkcję mojej matki. Zaś z drugiej, nigdy nie wyzbędę się wspomnień związanych z nią. Nawet tych najgorszych, kiedy udowodniła mi jak dwulicowa potrafi być. 
- Skarbie, wiem że jest to dla Ciebie duży wstrząs, jednak...przyjechałem tutaj powiedzieć Ci, że dostałaś spadek po Ann. Zapisała Ci w testamencie niezłą sumkę pieniędzy i dwa mieszkania. Ode mnie też dostaniesz trochę groszy. Chcę Ci jakoś wynagrodzić stracone dni, lata...mogę zostać i...
- Nie fatyguj się. Kiedy was potrzebowałam, nie byliście przy mnie. Teraz poradzę sobie sama. Jestem już dużą dziewczynką. Przykro mi, ale się spóźniłeś - wyjęłam z jego dłoni świstek papieru - Wracaj do domu i zadbaj o siebie. Możesz czasem zadzwonić, lecz teraz...żegnaj tato - ostatni raz wyszeptałam i odeszłam. 

***
Usiadłam za perkusją Johna i chwyciłam w ręce pałeczki. Pod ścianą siedział mój znudzony brat z gitarą na kolanach. W przeciwległym kącie stał Jonesy ze swoim basem. Na środku pokoju siedział Robert z pustą kartką papieru i długopisem. Wpatrywał się w nią, jakby próbując wyczarować tekst. Pokiwałam głową z uśmiechem i uniosłam ręce. Werbel, stopa, kocioł, stopa, werbel. Jeszcze raz. Inaczej. Znacznie lepiej. Jimmy uniósł głowę i zagrał ciekawą melodię. Do pokoju wkroczył Bonzo z butelką piwa w ręce. 
- Camille, postaraj się to powtórzyć - zmarszczył brwi i wsłuchiwał się w wybijany rytm. Spojrzał na perkusistę z szerokim uśmiechem i rzucił okiem na mnie - jednak do czegoś się przydajesz. 
- Wypraszam sobie! - zaśmiałam się i oddałam pałeczki Bonham'owi. Dzwonek do drzwi. Ależ ludzie mają wyczucie! Zamknęłam za sobą drzwi sali prób i podreptałam do przedpokoju. 
Shayen&Citharae

piątek, 10 maja 2013

All those tears I cry.

Obudziło mnie szturchanie w nogę. Niechętnie otworzyłam oczy by ukarać zuchwalca, który śmiał mącić mój odpoczynek i dostrzegłam brunatnego psa wtulającego się w niebieską kołdrę, którą byłam okryta. Przeklęłam pod nosem i pogłaskałam czworonoga. Nie wspominali, że mają pupila. Podniosłam się z łóżka, przy czym zrzuciłam zwierza i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Ktoś musiał tutaj być, gdyż ciężkie zasłony w koloru bordowego były zasunięte. Musiały mi przeszkadzać, w moim stosunkowo krótkim śnie. Przetarłam chłodną dłonią czoło i teatralnie rzuciłam się na łóżko. Puszyste włosy rozproszyły się na poduszce, a zirytowany pies zaczął zębami szarpać pościel. Kiedy wstałam, zwierze zajęło moje miejsce na posłaniu. Poklepałam go po pysku i na wpół żywa dotarłam do kuchni. Siedziała tam Camille z Robertem oraz Bonzem. Kiedy przekroczyłam próg zapadła cisza, a każda para oczu wgapiała się we mnie. Świdrowali mnie spojrzeniem, a ja skubałam koniec krótkiej koszuli nocnej. Oblałam się rumieńcem...może dlatego, że nigdy nie lubiłam takiej uwagi?
- No nie patrzcie tak na nią! Zaraz ją pożrecie, tymi łakomymi spojrzeniami! Widać przecież, że jest speszona - zaśmiała się Cammy i przy wstawaniu pacnęła dłonią w tył głowy obu chłopaków. Zajęłam miejsce tuż obok Roberta. To chyba był błąd. Czułam się maksymalnie skrępowana. Po jakieś chwili zjawiła się reszta grona. Rozmowa się rozkręciła, a brunetka podała jakieś jedzenie. Wzięłam skromną kanapkę z rukolą i serem, co popijałam zieloną herbatką. Blond kręcona czupryna cały czas była skierowana w moją stronę, czułam się niewyobrażalnie...dziwnie? 
- Ależ ty masz wielkie oczy - Robert wpatrywał się w moją twarz, aż zrobiło mi się głupio. Otworzyłam usta, lecz nie wiedziałam co powiedzieć.
- Koniec tego dobrego! - Camille klasnęła w dłonie i zwróciła się do mnie - zbieraj się, idziemy zwiedzać Londyn. A wy - skierowała palec na każdego z chłopaków - zachowujcie się i nie sprowadzajcie do domu żadnych panienek, bo wam łby poukręcam - zabrzmiało groźnie, więc wstałam i gwałtownie zasunęłam za sobą krzesło. Pobiegłam na górę aby włożyć na siebie coś stosownego. Przebrałam się i skierowałam do łazienki. Wpatrywałam się w lustro z zadowoleniem. Mimo, że byłam nieśmiała i w dodatku byłam zwykłą dziewczyną, usłyszałam komplement od kogoś, kto podbija świat. Było to miłe i jestem wdzięczna. Nic poza tym. Zmrużyłam oczy i wpatrywałam się w moją lustrzaną bliźniaczkę. Nierozczesane loki budowały nierównomierną konstrukcję. Choć niestaranna, prezentowała się bez zarzutu. Każda końcówka włosów wiła się w innym kierunku. Moja twarz była bledsza i delikatniejsza niż zazwyczaj. A co za tym idzie, usta wydawały się być nienaturalnie czerwone. Podobałam się sobie i to było najważniejsze. Mój wzrok przeniósł się na kafelki i pozostawiony na nich ślad krwi. Wspomnienia z dzisiejszej nocy uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Prędko zmyłam smugę i ostatni raz się przejrzałam. Camille już na mnie czekała i razem wyszłyśmy z mieszkania.
Kilka chwil później dziewczyna podjechała samochodem na parking. W ciszy podprowadziła mnie pod jakiś park. 
- Gdzie jesteśmy? - uniosłam brwi w geście zdziwienia. 
- Dlaczego pytasz? Nie podoba Ci się? - uśmiechnęła się uroczo i pociągnęła mnie w stronę zieleniejących traw - City of Westminster - dodała i zerwała się do biegu. Zauważyłam jeszcze tylko tabliczkę z napisem Hyde Park. Ogrody królewskie, coś pięknego. 
Usiadłyśmy na trawie pod rozłożystym drzewem. Położyłam się na miękkim zielonym dywanie, a po mojej lewej stronie Camille. Słońce delikatnie otulało nasze twarze promieniami, a chłodny wiatr dawał przyjemne ukojenie. 

***
Prawie od trzech godzin pływały kajakiem i prawdę mówiąc, były już trochę znużone. Rodzice dziewczynek stwierdzili, że dobrze byłoby gdyby wybrały się wspólnie na jakiś obóz. Tak też się stało. Był to pierwszy dzień, kiedy mogły wypuścić się na jezioro. Zaraz po codziennej porcji racuchów i ciastek cytrynowych, wzięły kluczyk do kłódek, kamizelki ratunkowe oraz dwa wiosła z domku na drzewie. Zerwały z jabłoni dwa owoce w drodze i poszły pływać. Chciały nadrobić słotne dni. 
Shayen nie chciała wracać. Rzuciła wiosło na trawę koło pomostu i ciągle siedząc we wnętrzu poczęła skrobać wzorki w drewnianych siedziskach kajaku. Dziewczynki w ciszy kontemplowały urok jeziora, rozkoszując się wakacyjnym rozlewiskiem. 
- Chodźmy na trawę... - błagalnym tonem powiedziała wyższa o głowę od Shayen, Cammy. Tak więc zrobiły. Usiadły obok siebie trwając w milczeniu.
- Zobacz - Shay wyjęła z kieszeni mały nożyk i zaczęła obracać go w palcach. Połyskiwał i zwrócił uwagę drugiej dziewczynki.
- Po co Ci to? Jeszcze się skaleczysz... - wyrwała jej go z ręki i w momencie gdy wzięła zamach, by go wyrzucić, Shayen przytrzymała ją.
- Nie wiesz co chcę zrobić! - zdenerwowana szatynka skrzyżowała nogi i przeczesała burzę włosów drobnymi palcami.
- Zazdroszczę Ci twoich palców...Jimmy ma takie...chude i drobne - przyglądała się jej bladej dłoni.
- Jimmy, Jimmy, Jimmy...dlaczego tak fascynuje Cię brat!? Gdybym miała brata, nienawidziłabym go całą sobą i... - urwała zdanie gdy jej przyjaciółce zrzedła mina. Zawsze chciała być jak on. Dla rodziców był ideałem. Sam uczył się grać na gitarze, był wszechstronnie uzdolniony plastycznie, czasem śpiewał, dobrze się uczył. Camille nie miała żadnych problemów z nauką, jednak nie umiała zaistnieć w oczach rodzicieli. Nawet jako młodsza siostra... - i pewnie bym się z nim biła! - dokończyła i szturchnęła w ramię czarnowłosą.
- Zróbmy bractwo krwi! - krzyknęła.
- Ale bractwo? To chyba dla chłopaków... - zmieszana Shayen nie wiedziała co powiedzieć - Wzięłam go tylko po to, bo...a gdyby napadł mnie jakiś szop, albo niedźwiedź? Zawsze lepiej mieć przy sobie broń! - założyła natrętne włosy za ucho.
- Faktycznie, takim małym scyzorykiem z pewnością zamordujesz każdego. Ale co do bractwa...
- Ale ja nie chcę być twoim...twoją...bratem. Jak już to siostrą! - zaśmiała się. Spojrzały sobie w oczy i pokiwały głowami na znak gotowości. Camille pierwsza wystawiła rękę. Przyłożyła błyszczące ostrze do wewnętrznej strony dłoni i szybko przejechała. Po ułamku sekundy rana zalała się krwią. Czerwona ciecz skapywała na zieloną trawę. 
- Teraz ty... - podała przyjaciółce nóż. Widać było w jej oczach, że się waha. Boi. Zacisnęła zęby i zrobiła to samo. Przyłożyły obie rany do siebie.
- Tak więc teraz jesteśmy siostrami - Cammy uśmiechnęła się i przytuliła dziewczynę siedzącą naprzeciwko. 
- Czy to znaczy...że Jimmy jest też moim bratem? 
- To byłoby dziwne. Chyba nie! Tylko my mamy prawo być siostrami! - wykrzyknęła. Czerwona kulka na niebie schowała się za horyzontem. Postanowiły, że wrócą już na teren obozu. Nie chciały powtórki z rozrywki, kiedy to zniknęły na noc. Shayen zaproponowała spanie na podwórku, niestety opiekun osądził je o ucieczkę i od tamtego czasu przed zmrokiem musiały stawić się na zbiórce.

Shayen&Citharae

środa, 8 maja 2013

Along the way i had to sell my soul.

Camille:
Rozmowy w takim sześcioosobowym gronie mogłyby trwać w nieskończoność. Niestety pijanych chłopaków zmógł sen. Shayen chciała wrócić na noc do swojego domu, lecz na szczęście zostałam obdarzona niesamowitym darem przekonywania. Przeczesałam dłonią włosy i wpuściłam dziewczynę do pokoju gościnnego na piętrze. Zebrałam z podłogi pojedyncze śmieci i zwróciłam się do szatynki.
- Łazienka jest naprzeciwko, kuchnia na dole. Jeśli byś czegoś potrzebowała to moja sypialnia jest po prawej. Dobranoc - uśmiechnęłam się do dziewczyny i pomaszerowałam do siebie. 


***
Shayen:
Przewracałam się nerwowo z boku na bok nie mogąc zasnąć. Drętwa cisza piszczała w moich uszach. Zerwałam się z łózka i wyszłam z pomieszczenia. Zbiegłam po schodach i skierowałam się do kuchni. Zaspokoiłam pragnienie szklanką wody i wiedziałam już co zrobić. Przymknęłam za sobą ostrożnie drzwi i rozejrzałam się wkoło siebie. Jak makiem zasiał. Rzuciłam okiem na zegar ścienny. Wskazywał godzinę trzecią trzydzieści dwie. Powoli wspięłam się po drewnianych stopniach, a następnie dla bezpieczeństwa, przystawiłam ucho do drzwi każdej z sypialń. Nic. Uśmiechnęłam się do siebie i pędem pokonałam drogę do pustego pokoju.
Przełożyłam torbę na łóżko, a z jednej z szuflad, wyjęłam skórzany pasek. Nie należał do mnie, ale wątpię aby ktoś nie życzył sobie pożyczenia go na parę chwil. Rozwinęłam plastikową torebkę i wyjęłam z niej dziesięć strzykawek oraz kilka foliowych woreczków białego proszku. Wzięłam jedynie dwie porcje, nie mogę przesadzić. Nie po tak długim czasie. Nie chcę się przecież uzależnić. Prześlizgnęłam swoje wychudzone ciało przez uchylone drzwi łazienki i zaświeciłam tam małą lampkę. Pozwoliłam sobie wziąć szybki prysznic. Zmyłam czarne od tuszu powieki oraz policzki niczym cukierki. Westchnęłam i oparłam głowę o lustro. Głuchą ciszę przerwały łzy uderzające o porcelanową umywalkę. Już czas. Ostatni raz spojrzałam na swoje lustrzane odbicie i pokiwałam głową. Osunęłam się po ścianie i wydobyłam z kieszeni zapalniczkę. Zaczęłam podgrzewać proszek, który zaczynał zmieniać się w gęsty płyn. Zacisnęłam pasek na ramieniu i załadowaną strzykawką wkułam się w żyłę.
Starałam się nie myśleć. Ani nad konsekwencjami, z którymi nigdy się nie liczyłam, ani nad rozczarowaniem ze strony Camille, która zawsze była wrogo nastawiona do narkotyków. Gdyby James mnie teraz widział...prawdopodobnie skończył sześć stóp pod ziemią. Ja również tak skończę. Kiedy? Tego nie wiem, pragnę tylko poczuć jak smakuje śmierć. Nie usatysfakcjonuje mnie odejście we śnie. Ma boleć. Ale czy śmierć zawsze boli? Koniec. Czuję jak odlatuję, mimowolny uśmiech wstąpił na moją twarz...

2 lipca 1969
Płomień.
Podziwiam go.
Przygląda mi się, co chwilę targa w moja stronę, by...
Przyjrzeć się twarzy...poznać kolor oczu. Niebieski błękit, kryształowa zieleń, brudna czerń, i ciepły brąz otulający i nadający łagodność.
Mój ogień...
Nie płonie.
Ty płoniesz.
Płoniesz permanentnym czerwieniejącym ogniem coraz bardziej i bardziej...
Rozbłyskasz wieloma ciepłymi odcieniami, od pomarańczu po stanowczą żółć.
Tańczysz w powietrzu, przywiązany do sznurka, jak niewolnik do swego pana.
Dusisz się gdy zabraknie tlenu. Gaśniesz...Umierasz...
Ja też zgasnę...i umrę...i przestane odprawiać to ironiczne przedstawienie którym żyje na co dzień.
Odejdź ze mną.
***
Ocknęłam się i kilkakrotnie zamrugałam. Leżałam na zimnych łazienkowych kafelkach. Moje serce przyspieszyło swą pracę, a ja zerwałam się na równe nogi. Niedbale pozbierałam wszystkie pozostałości po narkotykach i nacisnęłam klamkę. W ekspresowym tempie przebiegłam do sypialni. Przez okno wpadały promienie wschodzącego słońca, a bordowe zasłony nadawały pomieszczeniu czerwony odcień. Wrzuciłam wszystko do mojej torby i padłam na łóżko. Otuliłam się niebieską kołdrą i zacisnęłam powieki.
Nikt nie może się dowiedzieć. Nikt. 
***
Shayen&Citharae

czwartek, 2 maja 2013

Communication Breakdown.

- Czy rozmawiam z panną Shayen Shinigami? - usłyszałam poważny i głęboki głos jakiegoś mężczyzny.
- T-tak, to ja - odpowiedziałam niepewnie, jak każdy w takowej sytuacji.
- Dzwonię w sprawie złożonej przez jednego z naszych agentów... - słuchałam z wielkim przejęciem, jednocześnie nerwowo nawijając kręcony kabelek na palec - prosimy aby pani stawiła się w studiu nagraniowym Apple Records. Zaraz.
- A-le teraz? Zaraz, już? - uspokoiłam lekko drżący głos.
- Tak, dowidzenia - odłożyłam słuchawkę i jeszcze przez chwilę trzymałam na niej dłoń. Momentalnie się oderwałam i popędziłam do samochodu. Nie ma czasu na przebieranki. Sięgnęłam jedynie po małą torbę. W momencie szukania kluczyków, przypomniałam sobie, że nie posiadam auta...nic nie mam. Jako nielegalna emigrantka, czego mogłabym się spodziewać? Zmuszona więc byłam biegiem zdążyć na jakikolwiek autobus, a potem przejść pieszo kilometr. Takie życie, niestety. Pech trafił, że kilka razy zabiłabym się na chodniku, a gdy już wsiadłam do autobusu jadącego w stronę Howland St*, zostałam niemiło wygwizdana. Wyjęłam mój dzienniczek i czarny długopis. Jak zwykle czytałam moje poprzednie wpisy, nawet sprzed siedmiu lat. Te kartki nigdy się nie skończą.

Moje pierwsze PRAWDZIWE przesłuchanie, bądź spotkanie w sprawie muzyki. Czy dam radę? Mój współlokator Charlie odszedł. Zostawił mieszkanie i długi na moich barkach. Wydawał się być porządny, a wyjechał za jakąś przygłupią blondyną. Do "lepszego świata". A gdzie mój lepszy świat?
I really wannabe in LA...And for rock n' roll i'd sell my soul.


***

Przechodziłam przez wiele korytarzy studia. Chyba się zgubiłam...tylko tego brakowało, świetnie. Zaglądałam co chwila do różnych pomieszczeń. Z jednego, nie wiedzieć czemu, wyprowadził mnie jakiś ogromny i napakowany facet. Złapał mnie wpół i odstawił do odpowiedniego studia. Cała czerwona wkroczyłam pewnym krokiem w stronę grupki osób w garniturach. 
- Dzień dobry - podałam każdemu z nich dłoń i usiadłam.
- Tak więc została tu pani...
- Shayen - przerwałam siwemu mężczyźnie. To chyba był błąd. Z mojej twarzy natychmiast zmył się uśmiech, a pojawił się grymas strachu. Mężczyzna wstał i zaczął krążyć w okół mnie.
- Shayen, tak? Jesteś bardzo śmiała - zawiesił na chwilę głos - i bezczelna...
- N-nie ja t-tyl - znowu wtrąciłam się mu w zdanie, na co on odpowiedział krzykiem. Byłam bliska płaczu, nienawidzę kiedy ktoś podnosi na mnie głos.
- Nie poszukujemy dziewczyn takich jak ty...Chcemy kogoś kto ma za co żyć, a przecież widać jak wyglądasz.. - na jego twarzy gościł szyderczy uśmiech - Skarbie, trzymaj się z dala od muzyki i ludzi - przeszły mnie ciarki kiedy zbliżył swoją twarz do mojej.
- Ale agent... - wydusiłam z siebie.
- Agent moja mała się pomylił, widzisz... - zaczął nawijać sobie na palec kosmyk moich włosów. Strzepnęłam jego dłonie i wybiegłam z tego potwornego pomieszczenia. Czarne od tuszu łzy spływały po moich policzkach. Przypuszczam, że wyglądałam strasznie. Jednak teraz miałam ochotę zwinąć się w kłębek na moim łóżku i popłakać w samotności, przy dźwiękach Child In Time. Gdy tylko otworzyłam drzwi, spadły na mnie miliony kropel wody. Łzy łączyły się z zimnym listopadowym deszczem. Nie miałam na sobie kurtki, ani nie miałam parasola. Przegapiłam dwa autobusy, a mijający mnie ludzie zdawali się drwić ze mnie. Czy może spotkać mnie coś gorszego? Ułamek sekundy, a oślepiły mnie dwa białe światła. Stanęłam jak wryta i nie mogłam się ruszyć. Opadłam na ziemię. Z samochodu wybiegła jakaś młoda kobieta w szaro-zielonej sukience i ciepłej kurtce. Spytała czy nic mi nie jest i pomogła wstać. Uniosłam głowę i oniemiałam.
- Cammy? - spytałam niepewnie, a dziewczyna zamarła. Trafiłam. Wszędzie poznam te kryształowo zielone oczy, tą twarz...
- Słodki Jezu, Shayen!? - ciepłą dłonią odgarnęła przylepione do mojego czoła włosy - Cholera, wsiadaj. Jesteś cała mokra! - otworzyłam drzwi do auta i ostrożnie wsiadłam przymykając oczy. 
- Gdzie mieszkasz? - zapytała, a ja ukryłam twarz w dłoniach i przetarłam zmęczone oczy - właściwie, nie jest to istotne. Zabieram Cię do siebie. 


*** 

Uchyliłam drzwi przed zziębniętą dziewczyną i kazałam jej się rozgościć. Opadła na siwą kanapę, a ja rzuciłam się w kierunku mojej sypialni. W pomieszczeniu czwórka mężczyzn grała w karty, popijając alkohol. Pokręciłam głową z niedowierzaniem i chrząknęłam. Brak odzewu. 
- Teraz moja kolej! - krzyknął Jonesy.
- Czy ktokolwiek dostrzegł moją obecność? - powiedziałam zniecierpliwiona. 
- Oczywiście, że cię zauważyliśmy - podchmielony Bonzo wyszczerzył do mnie zęby - grasz z nami od następnej kolejki? 
- Z bólem serca muszę odmówić - zironizowałam - Mamy gościa na pokładzie, zachowujcie się przyzwoicie.


***

Uważnie wsłuchiwałam się w każde wypowiedziane przez Shayen słowo. Udało jej się streścić cały swój życiorys od momentu naszej rozłąki w niecałe pół godziny. 
- Ten obleśny facet z wytwórni dał mi jasno do zrozumienia, że nie mam szans - westchnęła Shayen.
- Jestem przekonana, że uda Ci się jeszcze spełnić marzenia - uśmiechnęłam się pokrzepiająco. Dziewczyna wyciągnęła dłoń w kierunku brzozowej półki. 
- Wciąż ją masz? - wskazała na turkusową, bransoletkę z rzemyka, którą wręczyła mi kilka lat temu - Moja też gdzieś się pląta. 


***

Z pokoju dochodziły dwa melodyjne głosy należące do kobiet. Robert wychylił głowę zza ściany i zmierzył podejrzliwym wzrokiem nieznajomą. Uśmiechnął się i uniósł kciuk ku górze. Wkroczyliśmy do salonu z zaciekawieniem wypisanym na twarzach. Camille pacnęła się ręką w czoło i wskazała na nas palcem. 
- Ta czwórka oszołomów to moi przyjaciele. Ten tutaj - wskazała na mnie palcem - to mój brat Jimmy. Dalej stoją Robert, John i John Paul. Poznajcie się - wszyscy po kolei uścisnęli jej dłoń. Dziewczyna przedstawiła się jako Shayen Shinigami i zdawała się być nieco speszona. Dla otuchy, miejsca obok niej zajęli Bonzo i Robert, Jonesy opadł na puchaty dywan, natomiast ja skazany byłem na miażdżenie kości udowych w jednym fotelu ze swoją siostrą. Jak za dawnych lat, kiedy byliśmy młodzi i o dwadzieścia kilo chudsi...


***
* nie pamiętamy, czy akurat przy tej ulicy znajdowała się wytwórnia ;_;
Shayen, Citharae.

środa, 1 maja 2013

In the name of the soul, freedom and free, Amen.


6 czerwca 1961r.
Matko, już za parę tygodni wakacje! A rodzice wciąż nie wspominali o poważnej rozmowie...
Coraz więcej czasu spędzam z Camm. Czasami bywa wkurzająca, ale traktuję ją jak siostrę. A jej brat? Nienawidzę go...on mnie w sumie też...

10 czerwca
Coraz rzadziej tutaj zaglądam. Zauważyłam, że im bardziej jestem szczęśliwa, tym mniej mam czasu na wpisy. To dobrze? Nie wiem.

28 czerwca
Jakiś czas temu miałam przyjemność zobaczyć jak brat Camille gra na gitarze. To było cudowne. Też tak bym chciała...
Poprosiłam rodziców o gitarę. Kupili mi nawet dwie. Z dnia na dzień znalazł się nauczyciel. Wydawało im się, że jest to porządny facet, ale to tylko pozory. To wysoki chłopak, ma chyba ponad dwa metry wzrostu...półdługie blond loki i wiele marzeń. James - tak wszyscy go nazywali. Mężczyzna nie tylko poszerzał moje gitarowe zdolności, ale uczył mnie trudnej sztuki życia. Dał mi cenne porady i przestrogi. James stwierdził, że uczeń przerasta mistrza, nawet po tak krótkim czasie nauki.
Dzisiaj opowiedział mi o narkotykach. Mówił, żebym nigdy nie próbowała wpakować się w to bagno. Dla niego nie ma już nadziei. Wie, że to kwestia czasu, bardzo krótkiego czasu, kiedy przedawkuje. I umrze.

30 czerwca
Stało się. Opuszczam Heston. Rodzice szybko załatwili rozwód, a dla każdego z nich jestem ciężarem. Matka ma kochanka, a ojciec...szkoda gadać.

1 lipca 1965r.
Uciekłam, cieszę się wolnością. Zgubiłam dzienniczek na prawie trzy lata, lecz odnalazłam go. Tutaj w Heston. Mam siedemnaście lat i nielegalnie podróżuje. Nie mam się gdzie podziać, nikt nie da mi pracy. A tancerką z dodatkowymi usługami nie zostanę za żadne skarby. Poza tym...dzisiaj pierwszy raz w swoim życiu wzięłam. Odlot był niesamowity, a mnie nic się nie stało.
Nie wpadnę w szpony nałogu, panuję nad tym.

9 stycznia 1969r.
Nie piszę rzadko, dlatego że jest dobrze, wręcz przeciwnie. Tyle rzeczy wydarzyło się w moim życiu. Dostałam pracę, jako kelnerka...w barze. Raz nawet zagrałam koncert i jakiś agent dał mi wizytówkę!
Mieszkam razem z Charlie'm, moim współlokatorem. Poznałam go w czasie podróżowania i zajmujemy razem jakąś tanią londyńską ruderę.

23 czerwca 1969r.
Kolejna oferta jakiegoś agenta. Może z takim tempem trafię do LA? Czekam, czekam i czekam na łut szczęścia.